W porozumieniu z Panem Dr.hab. Adamem Sawickim z Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie zamieszczam na moim blogu jego artykuł pt.
"Los zesłańców z kwietnia 1940 z Grodna do Kazachstanu na przykładzie rodziny Sawickich."
Artykuł ten postanowiłem udostępnić w całości gdyż z rodziną Sawickich były częściowo związane wygnańcze losy naszej rodziny tj. rodziny Anny Rudawcowej.
Zdjęcie z paszportu Stefanii
Sawickiej, zrobione w Kazachstanie.
Przyczyny i przebieg sowieckich akcji deportacyjnych, przeprowadzanych w latach 1939-1941 ze wschodnich terenów Rzeczypospolitej są dobrze opisane i udokumentowane na poziomie analizy czynników politycznych, militarnych, ideologicznych. Otwarcie części archiwów z sowieckimi dokumentami, które rozpoczęło się wraz z Gorbaczowowską pierestrojką i trwa do dnia dzisiejszego - rzuciło światło na wiele dotychczas nieznanych faktów, jeśli chodzi o przebieg procesów decyzyjnych na szczeblu Kremla oraz „techniczne” aspekty organizacji wywózek (baza transportu kolejowego, szlaki wywózek, liczebność poszczególnych transportów, zaangażowane siły NKWD, miejsca rozlokowania zesłańców). Mamy więc tutaj dokumenty, podpisy, wykazy co pozwala spojrzeć na zagadnienie wywózek z perspektywy bardzo zobiektywizowanej i dokonanie, ciągle jeszcze niepełnej, naukowej syntezy. Taki ogląd pozwala zjawisko zrozumieć i ogarnąć, umieścić je w kontekście innych zjawisk i procesów historycznych, dokonać porównań.
Natomiast ta ogólna wiedza stanowi ramy obrazu, na który składają się losy setek tysięcy deportowanych na wschód zesłańców. Można oczywiście, i tak się w różnych opracowaniach czyni, dokonywać kategoryzacji tych losów pod różnymi względami. Jednak interesujące wydaje się być dokonanie pewnego studium przypadku, opisanie losów konkretnych osób i wyciągnięcie na tej podstawie ogólniejszych wniosków. W związku z tym zamierzam tu przedstawić przypadek rodziny Sawickich z Grodna. Chodzi o ukazanie chronologii wydarzeń związanych z deportacją i zróżnicowania losów poszczególnych członków rodziny. Jest to element biograficzny tej analizy. Drugim jej aspektem jest pokazanie czynnika psychologicznego, a mianowicie tego, w jaki sposób członkowie tej rodziny reagowali na realia transportu i pobytu w Kazachstanie. Można to też określić jako warstwę egzystencjalną tej analizy. Przypadków takich, jak przypadek tej rodziny były setki tysięcy. Oczywiście, jej losy, rodzaj przeżyć na zesłaniu i późniejsze skutki traumy, której
doznali można uznać za pewną losowo wybraną próbę spośród ogółu wywiezionych rodzin. Tym niemniej ów jednostkowy przypadek jest przypadkiem niepowtarzalnym i jego przedstawienie, opisanie posiada swój istotny walor poznawczy.
1.Rodzina.
Rodzina Sawickich to rodzice Adam i Stefania oraz dzieci: Janina, Bronisława, Stanisław, Józef, Kazimierz, Adolf, Franciszek, Bolesław, Helena. Rodzice pobrali się w Białymstoku przed I wojną światową. Adam pochodził ze wsi Plebanowce pod Grodnem, natomiast Stefania ze wsi Chojnowo koło Moniek. Oboje byli wyznania katolickiego. Poznali się w Białymstoku, pobrali się, urodziły się dzieci (Janina, Bronisława i Stanisław) i tu mieszkali do czasu, kiedy do Białegostoku po wybuchu I wojny mieli wkroczyć Niemcy, co nastąpiło w 1915 roku. Przenieśli się do wsi Plebanowce, gdzie mieszkali do 1923 roku (tam urodził się Józef, Kazimierz, Adolf, Franciszek). Następnie, w roku 1926, przenieśli się do Grodna. Tam urodziły się kolejne dzieci. Rodzina ta była typową rodziną robotniczą, żyjącą na poziomie ubóstwa.
2.Przyczyna deportacji.
Po wkroczeniu do Grodna we wrześniu 1939 roku NKWD rozpoczęło akcję wyszukiwania tych, którzy uczestniczyli aktywnie w walkach w obronie Grodna albo byli ich organizatorami. Członkowie rodziny Sawickich nie brali aktywnego udziały w tych walkach. Jednak Józef, który przed wybuchem wojny angażował się w działalność organizacji katolickiej (nie mam danych, o jaką organizację chodziło, może o Akcję Katolicką?), należał też do kółka różańcowego. Po wkroczeniu wojsk sowieckich został członkiem organizacji konspiracyjnej. Nie mam danych, jaka to mogła być organizacja. W rodzinie już po wojnie komentowany był fakt, że Józef posiadał przy sobie rewolwer, bo gdy jego siostra Bronisława prasowała jego spodnie, to znalazła w kieszeni tę broń. Józef i Kazimierz pracowali w kaflarni na przedmieściach Grodna, której właścicielem był grodzieński Żyd.
Na początku 1940 roku część pracowników tej kaflarni (wszyscy, którzy są na załączonej fotografii, Józef jest najmłodszym spośród nich) została w miejscu pracy
aresztowana i od tej pory nikt spośród ich rodzin nie miał żadnych wieści o losie swoich bliskich (rodzina Sawickich jeszcze za okupacji i po wojnie kontaktowała się w tej sprawie z innymi rodzinami aresztowanych). Nie ma wiedzy o tym, w jakim więzieniu mogli przebywać ani o tym, czy zostali rozstrzelani, czy też trafili do obozu pracy. Po wojnie rodziny poszukiwały ich poprzez Czerwony Krzyż, nie otrzymując żadnej pozytywnej odpowiedzi co do ich losów. W mieszkaniu Sawickich (Józef mieszkał razem z rodzicami i częścią rodzeństwa) NKWD nie przeprowadzało rewizji, co może skłaniać do przypuszczenia, że siatka konspiracyjna została dokładnie rozpracowana i broń czy inne materiały znaleziono gdzie indziej (w kaflarni?). Kazimierz, po tym, jak dowiedział się od siostry, że brat ma broń, zapytał go, czy nie może on go wciągnąć do organizacji otrzymał odpowiedź, że jest na to za młody. Na podstawie tych faktów można łatwo wnioskować, że przynależność Józefa do podziemnej organizacji była faktem. Kazimierz pracował w tej samej kaflarni aż do wywózki w lutym 1940. Po wojnie wielokrotnie mówił, że denuncjatorem był Żyd, właściciel tej kaflarni.
3.Wywózka.
Aresztowanie nastąpiło w kwietniową niedzielę. Z rodzicami mieszkali razem Kazimierz, Adolf, Franciszek, Bolesław i Helena. Stanisław i Janina mieszkali w Grodnie pod innymi adresami, natomiast Bronisława przebywała u rodziny matki w Chojnowie. Kazimierz w czasie przeprowadzania przez NKWD akcji pracował w kaflarni. Sposób wyprowadzenia przez NKWD członków rodziny był typowy. Dano krótki czas na spakowanie niezbędnych rzeczy i ubrań. Znamienne jest, że matka Stefania zabrała ze sobą rzecz, która nie miała przecież spełniać funkcji użytkowej – portret marszałka Józefa Piłsudskiego, który później wrócił po zakończeniu zsyłki do Polski i stanowi pamiątkę rodzinną. Ponieważ Kazimierz znajdował się w kaflarni, więc jeden z enkawudzistów z bronią wziął ze sobą małego Franciszka, aby ten zaprowadził go do kaflarni. Tak też się stało. Kazimierz, gdy zjawił się ów żołnierz NKWD miał pierwszą myśl, jak później wspominał, aby rzucić się na niego, zabić i spalić w kaflarskim piecu. Doszedł jednak do wniosku, że ściągnie to większe represje w stosunku do pozostałych członków rodziny. Odstąpił od tego zamiaru i dał się zaprowadzić do domu, gdzie była reszta rodziny.
Później zawieziono ich ciężarówką do wagonów towarowych, które stały podstawione w pobliżu miejscowości Łosośna (ok.20 km od Grodna). Skład liczył 80 wagonów. Halina Łupinowicz, córka grodzieńskiej pisarki i poetki Anny Rudawcowej w sybirskich wspomnieniach p.t. Skrzywdzeni tak opisuje swój kontakt z rodziną Sawickich, która już znajdowała się w transporcie: „Z górnych nar odezwał się starszy pan: „Szkoda łez, to nic nie pomoże. Ma pani dzieci, musi pani wziąć się w garść". Tak przemawiał do mamy pan Sawicki, ojciec pięciu synów i dwóch córek. Była to bardzo wartościowa rodzina·. Zaprzyjaźniliśmy się. Córka Hela była trochę młodsza ode mnie, chłopcy: Franek — mój rówieśnik, starsi Adolf i Kazik i pięcioletni Boluś. Piszę szerzej o tej rodzinie, bo nieraz w naszej wędrówce pomagali nam czynem, słowem, dobrocią i optymistyczną młodością zarażali nas wszystkich.”(Halina Łupinowiczowa, Skrzywdzeni, s.13, wersja elektroniczna).
Pociąg nie zatrzymał się na stacji w Grodnie, najbliższy postój był dopiero w Baranowiczach. Jak podaje Łupinowiczowa, tam udało się uciec części osób, zwłaszcza młodych mężczyzn, którzy nie jechali z rodzinami. Interesujący jest inny szczegół, który podaje Łupinowiczowa: „Chłopcy od p. Sawickich wyrąbali siekierą okno. Słońce zajrzało do naszej nędzy i powietrze wdarło się do wagonu. Pan Sawicki bał się konsekwencji, ale uspokoił się, gdy za przykładem jego synów poszli inni w sąsiednich wagonach. Kraty
żelazne pozostały nadal, więc strażnicy dali nam spokój. Wszyscy cisnęliśmy się na nary
p. Sawickich, do ich okienka na świat. To była jedyna rozrywka.”(tamże, s.14). Przy przekraczaniu przedwojennej granicy polsko-rosyjskiej miał miejsce pewien incydent:
„Przeładowano nas do wagonów przystosowanych do szerokich torów. Trwało to szybko i zadziwiająco sprawnie. Wtedy to po raz pierwszy usłyszeliśmy: „polskije pany” (polscy panowie) i przy tych słowach szyderczy uśmiech. „A pewno, że pany" burknął
Kazik Sawicki.”(tamże, s.14) Buntowniczy charakter Kazimierza niejednokrotnie później dawał znać o sobie. Opowiadał on, że na jednej ze stacji w Rosji, gdy pociąg się zatrzymał poszedł nalać wrzątku (ros. kipiatok). W trakcie tej czynności transport odjechał i musiał on podążać za nim innym eszelonem (transportem), aby wrócić do rodziny. Jakimś cudem to mu się udało. Inne wydarzenie z udziałem Kazimierza opisuje Łupinowiczowa: „Na dworcu w Pietropawłowsku wyprowadzono naszych dostawców po kasze i kipiatok. W bufecie dworcowym ujrzeli olbrzymi tort. Kazik Sawicki kazał go sobie zawinąć, mówiąc że dzieci ucieszą się. Usłyszał odpowiedź: „to nie dla was". Kazik wyciagnął portfel z rublami, ale
bufetowa wyjaśniła, że to dla „turistow", a nie dla „polskich panów". Kazik zaklął brzydko. Długo wspominaliśmy to wydarzenie.” (tamże, s.15)
Jeszcze przed przekroczeniem Uralu Adam Sawicki zachorował na zapalenie płuc. Sytuacja była bardzo poważna. Trzeba było postawić bańki. Pani Honorata Siwek, z zawodu pielęgniarka z Grodna zaradziła temu używając szklanki od musztardy (później zmarła ona w Kazachstanie na tyfus).
4 .Pobyt w kołchozie Lubimowka.
Ostatecznie podróż skończyła się we wsi (ros. posiołek) Lubimowka, dziesięć kilometrów od powiatowego miasteczka Rościszówki. Większym miastem w pobliżu był Atbasar. Jest to północny rejon Kazachstanu, zamieszkany przez rdzennych Kirgizów. Było tam sporo przesiedlonych z Ukrainy w 1932 roku Niemców i trochę wcześniejszych przesiedleńców – Polaków. Rodzina Sawickich została rozlokowana w domu należącym do rodziny Niemców. Fakt ten ma swoje znaczenie, ponieważ wiadomo, że były sytuację, że przesiedleńcy musieli kopać ziemianki w szczerym stepie. Pierwszym dniem pobytu w Lubimowce był 1 maja, obchodzony w Związku Radzieckim jako główne Święto Pracy. Przez jakiś czas przesiedleńcom nie pozwalano pracować w kołchozie, ponieważ wśród miejscowych rozpowszechniano pogłoskę, że są oni sabotażystami i mogą zatruć wodę i żywność. Dlatego żywność kupowali za sprzedane przywiezione rzeczy, których zresztą nie było zbyt wiele. Później pozwolono im na pracę w kołchozie. Z rodziny Sawickich pracował Kazimierz, Adolf i Franciszek. Natomiast rodzice nie zostali zatrudnieni ze względu na wiek (byli po 50-tce).
Warunki pobytu były ekstremalne, ponieważ wieś znajdowała się w stepie, w którym było dużo dzikich zwierząt. Łupinowiczowa przytacza poruszające zdarzenie z udziałem Franciszka Sawickiego. „Któregoś dnia wybraliśmy się we trójkę, Irka Chomicz, Franek Sawicki i ja, po burian (burzan). Były to zeschłe łodygi traw, piołunu. Miały grubość nawet rączki dziecięcej i używano ich do ogrzewania pieca przed wypiekiem chleba. Zrywaliśmy je z wielkim pośpiechem. Wyszliśmy dość późno, a zmierzch w tych stronach zapada nagle, natychmiast po zachodzie słońca. Byliśmy parę kilometrów od posiołku. Wtedy każde z nas usłyszało długie, przeciągłe wycie wilków. Nikł niby nie zwrócił uwagi, niby nie słyszał. Nie chcieliśmy straszyć siebie nawzajem i zbieraliśmy coraz prędzej. Wycie stawało się coraz
częstsze i głośniejsze. Wilki zbliżały się do nas i otaczały kołem. Strach podskoczył do gardła. Zarzuciliśmy wiązki na głowę. I znowu, jak kiedyś szłam niebezpieczeństwu naprzeciw, za mną Irka i na końcu Franek. Nagle, tego nigdy nie zapomnę, w odległości kilkunastu kroków zobaczyłam w zupełnych już ciemnościach parę fosforyzujących oczu. Stanęliśmy jak wryci. Ze ściśniętego gardła wyszedł szept: w-i-l-k. Wiązki rzuciliśmy na ziemię. Wilk nie ruszał się Wyraźnie rysowała się jego ciemna, nieruchomo siedząca sylwetka. I tylko z boku i z tyłu odezwało się złowróżbne, przeciągłe wycie. Franek krzyknął: „Uciekajcie i krzyczcie z całej siły". Nie trzeba było nam tego mówić dwa razy i ocknęłyśmy się z osłupienia. Gnałyśmy z całych sił w nogach i nie oglądałyśmy się. Franek chwilę odczekał i z gwizdem, jak to chłopcy potrafią na palcach, pognał za nami. Myślę, że wilki zamarły ze zdumienia i chwilowego może strachu. Umilkły. Franek zaś zachował się po bohatersku. Już we trojkę wbiegliśmy na szosę, gdzie pochwyciły nas kochające ramiona naszych mam i ojców. Były łzy, ściskania i opowiadania. Jak to się stało, że byli tam i z taką bronią? Nasi kochani rodzice, widząc, że ściemnia się a nas jeszcze nie ma, zaniepokojeni poszli po radę do gospodarzy. Ci, słysząc od dawna wycie wilków, natychmiast zarządzili alarm i poszli nam na pomoc. Nikt nie miał naturalnie broni palnej. Były widły, łopaty, siekiery. I tak uzbrojeni pospieszyli w naszą stronę. Nasze mamy ze łzami biegły za nimi. Długo potem opowiadano po chatach naszą przygodę, która na szczęście zakończyła się dobrze, a mogło być, jak mówili tubylcy, niewesoło. Długo też pokazywano Franka jako naszego bohatera.” (tamże, s.18)
Kazimierz opowiadał, że zimą omal nie zaginął w stepie, gdy chciał przejść z jednego domu do oddalonego drugiego. Zawieja zwana buranem była taka, że nic nie było widać i jakimś cudem trafił na miejsce. Wiosną 1941 roku Lubimowkę dosięgła powódź, kiedy po stepie w wyniku roztopów rozlały się wody dość zresztą odległej rzeki Irtysz. Mieszkańców Lubimowki ocaliło tylko to, że wieś była położona na niewielkim wzniesieniu. Trudnym zimowym warunkom atmosferycznym towarzyszył głód, bo racje żywnościowe były niewielkie. Mimo zakazu i groźby wywiezienia do obozu pracy zesłańcy z pól kradli zboże z pól i magazynów. Niezależnie od tego stale niedojadali. Brakowało zwłaszcza mięsa. Mimo bardzo ciężkich warunków bytowania w Lubimowce, pierwszą ofiarą śmiertelną było jedno małe polskie dziecko, które zmarło wiosną 1941 roku.
Do czasu wybuchu wojny z Niemcami do Sawickich docierała korespondencja i paczki z Grodna, kierowane przez córkę i siostrę Janinę, więc w Polsce wiedziano do tego czasu, co z nimi się dzieje.
W Lubimowce i okolicach mieszkali ludzie różnych narodowości. A więc miejscowi Kirgizi, Rosjanie, zesłani Niemcy i Polacy. Różnica kulturowa powodowała różne nie oczekiwane sytuacje. O jednej z nich, z udziałem Adolfa Sawickiego, pisze Łupinowiczowa:
„Pewnego dnia oświadczono się o moją rękę. Opiszę to wydarzenie obszerniej. Dzień był
piękny, step kołysał się trawami i pachniał. Lato syberyjskie powoli odchodziło. Stałam przy płocie i tęskniłam za domem, Ojczyzną, koleżankami. Myślałam ze ściśniętym sercem co jest z ojcem, czy żyje? Nagle rozmyślania moje przerwał czyjś głos. Odwróciłam się, za mną stał wąsaty i brodaty Kirgiz. Pozdrowił mnie grzecznie i oświadczył, że obserwuje mnie już od pewnego czasu i że mu się bardzo podobam. Nie bardzo rozumiałam, o co mu chodzi. On ciągnął dalej, prosząc żebym została żoną. Parsknęłam młodym, kpiącym śmiechem. W jego oczach widać było ukrywaną obrazę. Opanował się jednak i tłumaczył mi, że nie prosi dla siebie, chociaż on też nie jest stary, ale dla swego syna. Roztaczał przede mną wizję szczęśliwej przyszłości: nic nie będę musiała robić, tylko pięknie się ubierać w ich ludowe stroje i mężowi czaj (herbatę) gotować i swoją ślicznością życie umilać. Żadnej pracy ani on,
ani jego syn nie pozwolą mi tknąć. Słuchałam i uszom nie wierzyłam, że to poważne oświadczyny. Stary Kirgiz widząc, że się ze mną nie dogada, spytał gdzie jest moja mama i poszedł do naszej izdebki. Od nowa zaczął wyłuszczać cel swojej wizyty. Stałam w drzwiach, siłą wstrzymując się od śmiechu. Przy tej rozmowie był obecny Adolf Sawicki. Dla żartu i pozbycia się Kirgiza wtrącił „to moja marża" (żona). Stary Kirgiz już nie patrzył na mnie ani na mamę tylko zwrócił się do Adolfa ze słowami: „prodaj'" (sprzedaj). Adolf żartował dalej. Kirgiz najpoważniej w świecie pytał o cenę.Adolf żądał dziesięć worków mąki,dziesięć owiec, trzech fur drzewa, tyleż kiziaków. „Drogo!" — powiedział stary. Adolf zauważył, że rozmowa ma jak najbardziej poważny charakter. Kirgiz ciężko westchnął i wyszedł, zerkając w moim kierunku, po czym odjechał do swojej wsi. Naszą rozmowę powtórzyliśmy gospodarzowi. Ten pokiwał głową i przestrzegał przed następstwami, jakie z tego mogą wyniknąć. Tłumaczył, że ten dziki naród nie rozumie żartów i wszystko przyjmuje na serio. Jeżeli dojdzie z synem do porozumienia i przyjedzie z żądaną opłatą, ma prawo siłą zabrać dziewczynę. Zrzedły nam miny. Minęło parę tygodni i zapomnieliśmy o tym mało znaczącym epizodzie, gdy któregoś dnia wpada z nowiną gospodarz: przyjechały wozy naładowane towarem. Kirgiz dopytuje się o mnie i Adolfa. Obie z mamą struchlałyśmy. Życzliwy gospodarz kazał nam cicho siedzieć w
kąteczku, by nie można było nikogo dojrzeć przez małe okienko. Sam zamknął nas na kłódkę
i wyszedł na spotkanie gościa, przynosząc mu smutną nowinę, że nas zabrali do innej miejscowości, na roboty. Długo jeszcze słyszeliśmy beczenie owiec i szczekanie psów. Głos starego Kirgiza zbliżał się, to znów oddalał. Wreszcie gospodarz otworzył nam drzwi ze słowami: „Macie szczęście, uwierzył i odjechał zły i zawiedziony"”.(tamże, s. 17-18)
5. Atbasar.
Ponieważ kołchoz w Lubimowce podupadł, zwłaszcza po powodzi, do tego stopnia, że nie mógł już w żaden sposób wyżywić mieszkańców, to z Atbasaru przyjechał werbowszczik (werbownik), który brał ludzi do pracy w Atbasarze. Rodzina Sawickich znalazła się wśród tych, którzy tam latem 1941 roku wyjechali. Podróż do Atbasaru trwała kilka dni. Atbasar był największym miastem w okolicy. Eugeniusz Lachocki tak charakteryzował ówczesny Atbasar:
„W 1940 roku miasto Atbasar miało około 20 000 mieszkańców. Było to typowe syberyjskie miasto złożone z małych budynków mieszkalnych i nielicznych małych przedsiębiorstw. Droga kolejowa przechodząca przez Atbasar łączyła Kartały ze stolicą rejonu (obłaść), Akmolińsk. Nie było bitych dróg i tylko przetarte przez step piaszczyste trakty łączyły
pobliskie miasteczka i wioski. Okoliczne stepy służyły przez wiele lat jako teren wysyłki niepożądanych elementów dla cara, a później dla rządu komunistycznego.” (Eugeniusz Lachocki, W drodze na Syberię, http://zeslaniec.pl/39/Relacje_z_zeslania.pdf, z książki zatytułowanej Stracone Polesie, wydanej w roku 1993 w Stanach Zjednoczonych).
W pobliżu Atbasarze Sawiccy zamieszkali w baraku z dykty. Pracowali na kolei, w zakładzie Strojpojezd 24 (Budowa kolejowa nr 24). Mieli kartki na żywność, ale racje były głodowe, bo dzienna racja chleba dla pracujących wynosiła 600 gramów, a dla niepracujących 300 gramów. Franciszek i Bolesław zapadli na tzw. kurzą ślepotę. Zdobyta gdzieś zwierzęca wątroba, którą zjedli, pozwoliła wyjść z tej choroby. Łupinowiczowa, która też przeszła tę chorobę, tak ją charakteryzuje: : „Zresztą prawie wszyscy przechodziliśmy tę tak utrudniającą życie chorobę. Wynikająca z braku witamin choroba objawia się tym, że natychmiast po zachodzie słońca traci się wzrok i trwa to aż do wschodu słońca. Zanim zorientowaliśmy się, wiele osób, znajdujących się po zachodzie na stepie, zabłądziło. Pozwolono nam kończyć pracę przed zachodem tak, byśmy zdążyli dojść do baraku. Przydzielono przez jakiś czas po parę deko wątrobianki i to pomogło”.(Skrzywdzeni, s.29)
Poruszanie się w terenie i wyjazdy na dalsze odległości od miasta były ściśle regulowane systemem przepustek, co zresztą dotyczyło nie tylko zesłańców, ale i większości mieszkańców Związku Radzieckiego. Później Sawiccy wyprowadzili się z baraku do miasta. Jak pisze Łupinowiczowa „kupili żarna, z których i my korzystaliśmy. Ciężka to była praca, kamienie ogromne, ale kiedy chce się jeść, to wszystko staje się lekkie. Nieraz pomagali mi Franek lub p. Sawicki”(tamże, s. 29).
Charakterystyczne jest, że zesłańcy znajdowali się pod politycznym nadzorem starszego enkawudzisty, który organizował zebrania propagandowe i wychwalał osiągnięcia Związku Radzieckiego. Przed wybuchem wojny, jak wspominał Kazimierz, na jednym z agitacyjnych zebrań mówił: „My [Związek Radziecki] razem z Niemcami zwyciężymy Anglię i Francję, a później przyjdzie kolej na Stany Zjednoczone”. Czas szybko zweryfikował ten optymizm i butę, ponieważ wkrótce Niemcy napadły na Rosję i politruk ten na zebraniu wygłaszał już tylko stek przekleństw na Niemców.
Kazimierz Sawicki zresztą przez swój porywczy charakter niejednokrotnie naraził się enkawudziście swoimi ironicznymi wypowiedziami albo komentarzami. Potrafił także w jego obecności zaintonować hymn narodowy. Doszło raz nawet do sytuacji, gdy podczas pracy na rusztowaniu, gdy tynkował jakiś budynek, niby to przypadkiem na twarz enkawudzisty kielnią upuścił zaprawę. W swojej relacji mówił, że stosunki pomiędzy nim a enkawudzistą stały się tak napięte, że spodziewał się, iż ten może go wysłać do obozu pracy. Przez parę miesięcy nawet, w obawie przed aresztowaniem, wraz ze swoim kolegą Konstantym Piętką, który także podpadł enkawudziście, nie nocowali w domu i ukrywali się na jakimś opuszczonym lotnisku. Amnestia dla Polaków i możliwość wstąpienia do formującej się armii Andersa oddaliły to niebezpieczeństwo. Enkawudzista – prietsiedatiel (naczelnik) nie mógł ich już w łatwy sposób wysłać do obozu, bo przecież Polacy obozy opuszczali na mocy amnestii. Na dworcu w Atbasarze, gdy Kazimierz znajdował się już w odjeżdżającym pociągu, to nie omieszkał jednak pokazać na odjezdnym stojącemu na peronie enkawudziście obraźliwego gestu. Mówił też, że jednak mimo wszystko ów, podstarzały już politruk zachowywał wobec niego jednak pewną nieurzędową wyrozumiałość, i że temu zawdzięcza to, że nie zginął w obozie pracy.
6. Rozdzielenie się losów i droga do Polski.
Wraz z podpisaniem układu Sikorski – Majski w dniu 30 lipca 1941 roku także do zesłańców z Atbasaru wkroczyła wielka polityka i pojawiła się nadzieja na zmiany. Jesienią 1941 roku Kazimierz i Adolf, oraz wymieniony kolega Konstanty, którzy już byli pełnoletni i mieli ukończone 18 lat, wyruszyli z Atbasaru w poszukiwaniu formujących się polskich oddziałów wojskowych. Z pieczęci pocztowej na liście wysłanym przez Adolfa do Anny Rudawcowej wynika, że znajdowali się oni w styczniu 1942 roku w Samarkandzie. Zarówno z zachowanych listów Adolfa, jak i powojennych relacji Kazimierza wynika, że położenie ich i innych przebywających tam Polaków było tragiczne. We wcześniejszym liście z 19 grudnia 1941 roku Adolf pisze, że przybył z bratem do Samarkandy, gdzie nie widać śladów polskich oddziałów. Przez parę dni tułali się w mieście, gdzie byli bez żadnej pomocy. Adolf pisze o Polakach leżących w błocie i umierających z głodu. Po wojnie o widmie śmierci głodowej w Samarkandzie mówił Kazimierz. Udało im się jednak dostać do jakiegoś sowchozu, w którym otrzymywali 300 gram chleba i wodnistą zupę dziennie. W liście z 27 stycznia 1942 roku Adolf pisze o nadziei wstąpienia do Polskiej Armii, ponieważ przybywają jacyś jej przedstawiciele z Buzułuku.
Ostatecznie bracia Sawiccy dostali się do wojska, gdzie przeszli wojskowe przeszkolenie. Wstąpili do 7 Dywizji Piechoty, która formowała się w miejscowości Kermine, leżącej 150 km na północny zachód od Samarkandy. Warunki żywieniowe jednak były tam takie, że wielu żołnierzy chorowało i umierało. Finał rosyjskiej „przygody” braci Adolfa i Kazimierza był taki, że z Kermine ze swoim oddziałem w sierpniu 1942 przewiezieni zostali do Krasnowodzka, a stąd 13 sierpnia przez Morze Kaspijskie rosyjskim statkiem do irańskiego Pahlevi . Tam zostali odpowiednio wyżywieni i umundurowani. Kazimierz wspominał tę zmianę jako przybycie do całkiem innego, cywilizowanego świata. Po przeszkoleniu w Iraku i Palestynie znaleźli się w Wielkiej Brytanii. Kazimierz trafił do I Dywizji Pancernej generała Maczka, natomiast Adolf do Brygady Spadochronowej generała Sosabowskiego. Kazimierz przeszedł szlak bojowy od Falaise do Niemiec. Pod koniec wojny, 21 kwietnia 1945 roku został ranny (rozerwał się czołg, z czteroosobowej załogi tylko on cudem ocalał) i po długiej rekonwalescencji w angielskim szpitalu w 1946 roku wrócił do Polski. Natomiast Adolf do Polski wrócił dopiero w 1957 roku. Kazimierz w latach 1949 – 51 przebywał w stalinowskim więzieniu jako więzień polityczny. Powodem było wypowiedzenie w gronie kolegów słów „Stalin wróg ludzkości” i donos złożony na UB przez jednego z nich.
Inaczej potoczyły się losy ich brata Franciszka, który w czasie kiedy formowała się armia generała Andersa miał zaledwie 16 lat. Mimo dużej chęci nie mógł z braćmi wyjechać w jej poszukiwaniu. Dopiero w 1943 roku wstąpił do armii generała Berlinga, ukończył szkołę podoficerską w Riazaniu i został skierowany pod Lenino. W Riazaniu uczył się razem z Jaruzelskim, późniejszym generałem. Przebył szlak od Lenino do Berlina w ramach I Dywizji im. Tadeusza Kościuszki. Po wojnie przez pewien czas był komendantem szkoły wojskowej w Kętrzynie, a następnie po ukończeniu akademii wojskowej pracował w Warszawie, gdzie dosłużył się stopnia pułkownika.
Pozostali członkowie rodziny pozostali w Kazachstanie, ale pod koniec wojny przez jakiś czas przebywali w sowchozie im. Kujbyszewa w obwodzie dniepropietrowskim, rejonie czkałowskim na Ukrainie, . Stąd wrócili do Polski w październiku 1945 roku. Kazimierz, kiedy jeszcze po zakończeniu wojny był w Wielkiej Brytanii, poprzez Czerwony Krzyż dowiedział się, że jego rodzina przeżyła i wróciła do Polski, co przyspieszyło jego decyzję o powrocie (planował np. wyjazd na angielska okupację Singapuru).
7. Psychologiczne i egzystencjalne aspekty traumy zesłania.
Przeżycia powyżej pokrótce przedstawione nie mogły pozostać bez śladu fizycznego i psychicznego u członków rodziny Sawickich. Prowadzili bowiem przed wojną w miarę stabilne życie, mimo licznych problemów materialnych. Aresztowanie syna Józefa i wywózka naruszyły radykalnie rodzinny spokój. Utrata dóbr materialnych może nie była tutaj największym problemem, ponieważ byli dość ubodzy. Najgorszym przeżyciem był brak wieści o aresztowanym Józefie i rozdzielenie rodziny, bo troje starszego rodzeństwa pozostało w Polsce. Przykładem skutków wstrząsu psychicznego jakim była wywózka jest to, że ojciec tej rodziny Adam Sawicki osiwiał w ciągu nocy po wyrwaniu jej z domu. Od czerwca 1941 urwały się nawet kontakty listowne.
Życie w stepach Kazachstanu było związane z ciągłą niepewnością dalszego losu. Największym zagrożeniem było permanentne niedożywienie, a często biologiczny wręcz, zagrażający rychłą śmiercią głód. Głód odbił się zwłaszcza na stanie fizycznym najmłodszych dzieci – Bolesława i Heleny. Po wojnie, w dorosłym już życiu, stan ich zdrowia i kondycja fizyczna była gorsza od pozostałego rodzeństwa. Warto podkreślić, że przebywali oni w warunkach zsyłki dwa razy dłużej niż ich starsi bracia, którzy w wojsku, zwłaszcza na Zachodzie, nie narzekali przecież na głód.
Istotne jest jednak to, że cała rodzina przetrwała ciężkie warunki zsyłki i wszyscy (trzej bracia dodatkowo jeszcze po trudach wojny na Zachodzie i Wschodzie) wrócili do Polski.
Niewygody życia w ekstremalnych warunkach, nieustanne stawianie czoła niebezpieczeństwom, życie niejako na krawędzi – zahartowało ich i po wojnie wszyscy prowadzili spartański tryb życia, nie przywiązując specjalnej wagi do gromadzenia dóbr materialnych, nawet jeśli, jak Franciszek, posiadali wysoki status społeczny. Trudy zsyłki znosili chyba lepiej niż zesłańcy z rodzin inteligenckich, ponieważ przed wojną w domu się nie przelewało.
Znamienne, że pobyt na zesłaniu spowodował, że przesiąkli elementami rosyjsko - sowieckiej obyczajowości i ludowej kultury. Rosyjskie słownictwo, czasami to niecenzuralne, a także skłonność do mocnego alkoholu i śpiewanie rosyjskich pieśni – stanowiło to pewien styl życia rodzeństwa. Zbiorowy śpiew jest mocno zakorzenionym w Rosji zwyczajem. W trudnych warunkach ludzie jednoczą się poprzez wspólny śpiew, aby dodać sobie otuchy. O ile jednak na Zachodzie zwraca się większą uwagę na to, aby śpiewać w ustalonych zwyczajem dniach czy porach, to na Wschodzie śpiew czy taniec pojawia się w często nieoczekiwanych sytuacjach. W Kazachstanie członkowie rodziny Sawickich śpiewali polskie pieśni patriotyczne i religijne, dużą rolę odgrywały tu także teksty układane przez poetkę Annę Rudawcową, śpiewane do znanych melodii. Natomiast po wojnie, w czasie rodzinnych „zjazdów” podczas świąt czy innych ważnych dla rodziny okazji – w repertuarze nawet przeważały pieśni i piosenki rosyjskie. Kazimierz, który miał mocny, melodyjny głos śpiewał je nawet po nocach.
Krytyka rosyjskiego komunizmu łączyła się u nich z przyswojeniem pewnych zachowań charakterystycznych dla rosyjskiego stylu życia – ludyczności i towarzyskości, a także krytyczności w ocenach. Można też mówić o pewnym maksymalizmie w postrzeganiu zjawisk społecznych i ich ocenach. Kazimierz po wojnie nie ukrywał swojego negatywnego stosunku do komunizmu i to zresztą było przyczyną wspomnianego uwięzienia w czasach stalinowskich. Ale już przed wojną robotnicza rodzina Sawickich była odporna na agitację komunistycznych agitatorów w Grodnie, którzy wychwalali Związek Radziecki i rzekomo panujący tam dobrobyt. Jest to dobry przykład do potwierdzenia tezy, że tak zwana klasa robotnicza, o której tyle perorowali komunistyczni przywódcy, tak naprawdę nie była zainteresowana tego typu ideologią i łatwo wyczuwała jej fałsz. Dlatego nie byli aż tak zaskoczeni realiami, które tam zobaczyli. Znamienne jest, że Kazimierz, który brał udział w
wojnie z Niemcami na Zachodzie, nie żywił jakiejś nienawiści do nich, ale swoją krytykę kierował przede wszystkim pod adresem Rosjan, z tym, że chodziło tu głównie o funkcjonariuszy i przedstawicieli władzy radzieckiej, których napotkał na swojej drodze.
Gwałtowność w reakcjach, emocjonalizm, przesadny często krytycyzm – to styl zachowań wyniesiony niewątpliwie ze zsyłki. Z drugiej jednak strony charakterystyczne dla ludzi, którzy byli w Kazachstanie skazani na wyłącznie poleganie na sobie w małej grupie, było już po powrocie do Polski zainteresowanie członków rodziny samymi sobą, ale i nie mniejsze zainteresowanie aktualnie żyjącymi współtowarzyszami niedoli z Kazachstanu. Nawiązywano kontakty listowne, odwiedzano się, jedni dopytywali o drugich.
Trudno powiedzieć, żeby Sawiccy obnosili się ze swoim przeszłym cierpieniem zesłańców. W większym chyba stopniu starali się opisać nieludzki charakter tamtych czasów i to, jakie kroki podejmowali, aby przetrwać. Po wojnie byli wyczuleni na zjawiska krzywdy o charakterze społecznym czy poniżania ludzi przez system. Starali się przy tym w przekazie pokoleniowym, dla swoich dzieci pokazać zło tamtej epoki. Kazimierz, na przykład, swoim dzieciom niejednokrotnie mówił o tym jak silnym doświadczeniem egzystencjalnym jest głód i czym w istocie jest posiadanie i smak chleba.
Innym ważnym rysem w powojennych zachowaniach Sawickich jest znaczące osłabienie religijności (rodzice, Helena), ateizm jawnie głoszony (Franciszek, Bolesław), a nawet wojujący ateizm (Adolf, Kazimierz). Przede wszystkim jako powód utraty wiary podawano ekstremalność przeżyć i pytanie, jak Bóg mógł do tego dopuścić. Był to więc pewien rodzaj nieustannego wadzenia się z Bogiem. Przed wojną rodzina aktywnie uczestniczyła w życiu religijnym. Pisałem już o religijności Józefa, ale także Franciszek był ministrantem. Przykład tej rodziny pokazuje w jak radykalny sposób przeżycia deportacji i wojny wpłynąć mogą negatywnie na postawy areligijne i ateistyczne.
8. Końcowa refleksja.
Przedstawiłem losy jednej, zupełnie przeciętnej polskiej rodziny. Pokazują one, w jaki sposób wydarzenia o skali międzynarodowej i światowej mogą zmienić całkowicie bieg życia takiej rodziny. Ludzie, którzy w krótkim czasie znaleźli się w całkiem innej rzeczywistości, musieli do niej się przystosować i spędzić w niej dość długi okres czasu. Często o kolejach ich losu decydował przypadek i szczęście. Ale ważna była też wewnętrzna spoistość rodziny i więzy przyjaźni z innymi zesłańcami. Podkreślić też należy jej nastawienie patriotyczne i
kultywowanie polskich zwyczajów na wygnaniu. Nie zgodzili się też na przyjęcie obywatelstwa rosyjskiego, co uniemożliwiłoby powrót do Kraju. Zachowali godność i tożsamość.
Dzisiaj nie żyje już nikt z przedstawionych tu członków rodziny Sawickich. Pozostała tylko pamięć u dzieci i wnuków. Czas zaciera ślady tamtych wydarzeń. Spoglądamy na nie z historycznego dystansu. Przybliżenie przeżyć jednej rodziny pozwala ujrzeć ludzi, którzy byli postaciami nie historycznej i naukowej statystyki, ale kimś z krwi i kości, kto przeżywał, cierpiał, miał nadzieję.
"Los zesłańców z kwietnia 1940 z Grodna do Kazachstanu na przykładzie rodziny Sawickich."
Artykuł ten postanowiłem udostępnić w całości gdyż z rodziną Sawickich były częściowo związane wygnańcze losy naszej rodziny tj. rodziny Anny Rudawcowej.
Zdjęcie z paszportu Stefanii
Sawickiej, zrobione w Kazachstanie.
Przyczyny i przebieg sowieckich akcji deportacyjnych, przeprowadzanych w latach 1939-1941 ze wschodnich terenów Rzeczypospolitej są dobrze opisane i udokumentowane na poziomie analizy czynników politycznych, militarnych, ideologicznych. Otwarcie części archiwów z sowieckimi dokumentami, które rozpoczęło się wraz z Gorbaczowowską pierestrojką i trwa do dnia dzisiejszego - rzuciło światło na wiele dotychczas nieznanych faktów, jeśli chodzi o przebieg procesów decyzyjnych na szczeblu Kremla oraz „techniczne” aspekty organizacji wywózek (baza transportu kolejowego, szlaki wywózek, liczebność poszczególnych transportów, zaangażowane siły NKWD, miejsca rozlokowania zesłańców). Mamy więc tutaj dokumenty, podpisy, wykazy co pozwala spojrzeć na zagadnienie wywózek z perspektywy bardzo zobiektywizowanej i dokonanie, ciągle jeszcze niepełnej, naukowej syntezy. Taki ogląd pozwala zjawisko zrozumieć i ogarnąć, umieścić je w kontekście innych zjawisk i procesów historycznych, dokonać porównań.
Natomiast ta ogólna wiedza stanowi ramy obrazu, na który składają się losy setek tysięcy deportowanych na wschód zesłańców. Można oczywiście, i tak się w różnych opracowaniach czyni, dokonywać kategoryzacji tych losów pod różnymi względami. Jednak interesujące wydaje się być dokonanie pewnego studium przypadku, opisanie losów konkretnych osób i wyciągnięcie na tej podstawie ogólniejszych wniosków. W związku z tym zamierzam tu przedstawić przypadek rodziny Sawickich z Grodna. Chodzi o ukazanie chronologii wydarzeń związanych z deportacją i zróżnicowania losów poszczególnych członków rodziny. Jest to element biograficzny tej analizy. Drugim jej aspektem jest pokazanie czynnika psychologicznego, a mianowicie tego, w jaki sposób członkowie tej rodziny reagowali na realia transportu i pobytu w Kazachstanie. Można to też określić jako warstwę egzystencjalną tej analizy. Przypadków takich, jak przypadek tej rodziny były setki tysięcy. Oczywiście, jej losy, rodzaj przeżyć na zesłaniu i późniejsze skutki traumy, której
doznali można uznać za pewną losowo wybraną próbę spośród ogółu wywiezionych rodzin. Tym niemniej ów jednostkowy przypadek jest przypadkiem niepowtarzalnym i jego przedstawienie, opisanie posiada swój istotny walor poznawczy.
1.Rodzina.
Rodzina Sawickich to rodzice Adam i Stefania oraz dzieci: Janina, Bronisława, Stanisław, Józef, Kazimierz, Adolf, Franciszek, Bolesław, Helena. Rodzice pobrali się w Białymstoku przed I wojną światową. Adam pochodził ze wsi Plebanowce pod Grodnem, natomiast Stefania ze wsi Chojnowo koło Moniek. Oboje byli wyznania katolickiego. Poznali się w Białymstoku, pobrali się, urodziły się dzieci (Janina, Bronisława i Stanisław) i tu mieszkali do czasu, kiedy do Białegostoku po wybuchu I wojny mieli wkroczyć Niemcy, co nastąpiło w 1915 roku. Przenieśli się do wsi Plebanowce, gdzie mieszkali do 1923 roku (tam urodził się Józef, Kazimierz, Adolf, Franciszek). Następnie, w roku 1926, przenieśli się do Grodna. Tam urodziły się kolejne dzieci. Rodzina ta była typową rodziną robotniczą, żyjącą na poziomie ubóstwa.
2.Przyczyna deportacji.
Po wkroczeniu do Grodna we wrześniu 1939 roku NKWD rozpoczęło akcję wyszukiwania tych, którzy uczestniczyli aktywnie w walkach w obronie Grodna albo byli ich organizatorami. Członkowie rodziny Sawickich nie brali aktywnego udziały w tych walkach. Jednak Józef, który przed wybuchem wojny angażował się w działalność organizacji katolickiej (nie mam danych, o jaką organizację chodziło, może o Akcję Katolicką?), należał też do kółka różańcowego. Po wkroczeniu wojsk sowieckich został członkiem organizacji konspiracyjnej. Nie mam danych, jaka to mogła być organizacja. W rodzinie już po wojnie komentowany był fakt, że Józef posiadał przy sobie rewolwer, bo gdy jego siostra Bronisława prasowała jego spodnie, to znalazła w kieszeni tę broń. Józef i Kazimierz pracowali w kaflarni na przedmieściach Grodna, której właścicielem był grodzieński Żyd.
Na początku 1940 roku część pracowników tej kaflarni (wszyscy, którzy są na załączonej fotografii, Józef jest najmłodszym spośród nich) została w miejscu pracy
aresztowana i od tej pory nikt spośród ich rodzin nie miał żadnych wieści o losie swoich bliskich (rodzina Sawickich jeszcze za okupacji i po wojnie kontaktowała się w tej sprawie z innymi rodzinami aresztowanych). Nie ma wiedzy o tym, w jakim więzieniu mogli przebywać ani o tym, czy zostali rozstrzelani, czy też trafili do obozu pracy. Po wojnie rodziny poszukiwały ich poprzez Czerwony Krzyż, nie otrzymując żadnej pozytywnej odpowiedzi co do ich losów. W mieszkaniu Sawickich (Józef mieszkał razem z rodzicami i częścią rodzeństwa) NKWD nie przeprowadzało rewizji, co może skłaniać do przypuszczenia, że siatka konspiracyjna została dokładnie rozpracowana i broń czy inne materiały znaleziono gdzie indziej (w kaflarni?). Kazimierz, po tym, jak dowiedział się od siostry, że brat ma broń, zapytał go, czy nie może on go wciągnąć do organizacji otrzymał odpowiedź, że jest na to za młody. Na podstawie tych faktów można łatwo wnioskować, że przynależność Józefa do podziemnej organizacji była faktem. Kazimierz pracował w tej samej kaflarni aż do wywózki w lutym 1940. Po wojnie wielokrotnie mówił, że denuncjatorem był Żyd, właściciel tej kaflarni.
3.Wywózka.
Aresztowanie nastąpiło w kwietniową niedzielę. Z rodzicami mieszkali razem Kazimierz, Adolf, Franciszek, Bolesław i Helena. Stanisław i Janina mieszkali w Grodnie pod innymi adresami, natomiast Bronisława przebywała u rodziny matki w Chojnowie. Kazimierz w czasie przeprowadzania przez NKWD akcji pracował w kaflarni. Sposób wyprowadzenia przez NKWD członków rodziny był typowy. Dano krótki czas na spakowanie niezbędnych rzeczy i ubrań. Znamienne jest, że matka Stefania zabrała ze sobą rzecz, która nie miała przecież spełniać funkcji użytkowej – portret marszałka Józefa Piłsudskiego, który później wrócił po zakończeniu zsyłki do Polski i stanowi pamiątkę rodzinną. Ponieważ Kazimierz znajdował się w kaflarni, więc jeden z enkawudzistów z bronią wziął ze sobą małego Franciszka, aby ten zaprowadził go do kaflarni. Tak też się stało. Kazimierz, gdy zjawił się ów żołnierz NKWD miał pierwszą myśl, jak później wspominał, aby rzucić się na niego, zabić i spalić w kaflarskim piecu. Doszedł jednak do wniosku, że ściągnie to większe represje w stosunku do pozostałych członków rodziny. Odstąpił od tego zamiaru i dał się zaprowadzić do domu, gdzie była reszta rodziny.
Później zawieziono ich ciężarówką do wagonów towarowych, które stały podstawione w pobliżu miejscowości Łosośna (ok.20 km od Grodna). Skład liczył 80 wagonów. Halina Łupinowicz, córka grodzieńskiej pisarki i poetki Anny Rudawcowej w sybirskich wspomnieniach p.t. Skrzywdzeni tak opisuje swój kontakt z rodziną Sawickich, która już znajdowała się w transporcie: „Z górnych nar odezwał się starszy pan: „Szkoda łez, to nic nie pomoże. Ma pani dzieci, musi pani wziąć się w garść". Tak przemawiał do mamy pan Sawicki, ojciec pięciu synów i dwóch córek. Była to bardzo wartościowa rodzina·. Zaprzyjaźniliśmy się. Córka Hela była trochę młodsza ode mnie, chłopcy: Franek — mój rówieśnik, starsi Adolf i Kazik i pięcioletni Boluś. Piszę szerzej o tej rodzinie, bo nieraz w naszej wędrówce pomagali nam czynem, słowem, dobrocią i optymistyczną młodością zarażali nas wszystkich.”(Halina Łupinowiczowa, Skrzywdzeni, s.13, wersja elektroniczna).
Pociąg nie zatrzymał się na stacji w Grodnie, najbliższy postój był dopiero w Baranowiczach. Jak podaje Łupinowiczowa, tam udało się uciec części osób, zwłaszcza młodych mężczyzn, którzy nie jechali z rodzinami. Interesujący jest inny szczegół, który podaje Łupinowiczowa: „Chłopcy od p. Sawickich wyrąbali siekierą okno. Słońce zajrzało do naszej nędzy i powietrze wdarło się do wagonu. Pan Sawicki bał się konsekwencji, ale uspokoił się, gdy za przykładem jego synów poszli inni w sąsiednich wagonach. Kraty
żelazne pozostały nadal, więc strażnicy dali nam spokój. Wszyscy cisnęliśmy się na nary
p. Sawickich, do ich okienka na świat. To była jedyna rozrywka.”(tamże, s.14). Przy przekraczaniu przedwojennej granicy polsko-rosyjskiej miał miejsce pewien incydent:
„Przeładowano nas do wagonów przystosowanych do szerokich torów. Trwało to szybko i zadziwiająco sprawnie. Wtedy to po raz pierwszy usłyszeliśmy: „polskije pany” (polscy panowie) i przy tych słowach szyderczy uśmiech. „A pewno, że pany" burknął
Kazik Sawicki.”(tamże, s.14) Buntowniczy charakter Kazimierza niejednokrotnie później dawał znać o sobie. Opowiadał on, że na jednej ze stacji w Rosji, gdy pociąg się zatrzymał poszedł nalać wrzątku (ros. kipiatok). W trakcie tej czynności transport odjechał i musiał on podążać za nim innym eszelonem (transportem), aby wrócić do rodziny. Jakimś cudem to mu się udało. Inne wydarzenie z udziałem Kazimierza opisuje Łupinowiczowa: „Na dworcu w Pietropawłowsku wyprowadzono naszych dostawców po kasze i kipiatok. W bufecie dworcowym ujrzeli olbrzymi tort. Kazik Sawicki kazał go sobie zawinąć, mówiąc że dzieci ucieszą się. Usłyszał odpowiedź: „to nie dla was". Kazik wyciagnął portfel z rublami, ale
bufetowa wyjaśniła, że to dla „turistow", a nie dla „polskich panów". Kazik zaklął brzydko. Długo wspominaliśmy to wydarzenie.” (tamże, s.15)
Jeszcze przed przekroczeniem Uralu Adam Sawicki zachorował na zapalenie płuc. Sytuacja była bardzo poważna. Trzeba było postawić bańki. Pani Honorata Siwek, z zawodu pielęgniarka z Grodna zaradziła temu używając szklanki od musztardy (później zmarła ona w Kazachstanie na tyfus).
4 .Pobyt w kołchozie Lubimowka.
Ostatecznie podróż skończyła się we wsi (ros. posiołek) Lubimowka, dziesięć kilometrów od powiatowego miasteczka Rościszówki. Większym miastem w pobliżu był Atbasar. Jest to północny rejon Kazachstanu, zamieszkany przez rdzennych Kirgizów. Było tam sporo przesiedlonych z Ukrainy w 1932 roku Niemców i trochę wcześniejszych przesiedleńców – Polaków. Rodzina Sawickich została rozlokowana w domu należącym do rodziny Niemców. Fakt ten ma swoje znaczenie, ponieważ wiadomo, że były sytuację, że przesiedleńcy musieli kopać ziemianki w szczerym stepie. Pierwszym dniem pobytu w Lubimowce był 1 maja, obchodzony w Związku Radzieckim jako główne Święto Pracy. Przez jakiś czas przesiedleńcom nie pozwalano pracować w kołchozie, ponieważ wśród miejscowych rozpowszechniano pogłoskę, że są oni sabotażystami i mogą zatruć wodę i żywność. Dlatego żywność kupowali za sprzedane przywiezione rzeczy, których zresztą nie było zbyt wiele. Później pozwolono im na pracę w kołchozie. Z rodziny Sawickich pracował Kazimierz, Adolf i Franciszek. Natomiast rodzice nie zostali zatrudnieni ze względu na wiek (byli po 50-tce).
Warunki pobytu były ekstremalne, ponieważ wieś znajdowała się w stepie, w którym było dużo dzikich zwierząt. Łupinowiczowa przytacza poruszające zdarzenie z udziałem Franciszka Sawickiego. „Któregoś dnia wybraliśmy się we trójkę, Irka Chomicz, Franek Sawicki i ja, po burian (burzan). Były to zeschłe łodygi traw, piołunu. Miały grubość nawet rączki dziecięcej i używano ich do ogrzewania pieca przed wypiekiem chleba. Zrywaliśmy je z wielkim pośpiechem. Wyszliśmy dość późno, a zmierzch w tych stronach zapada nagle, natychmiast po zachodzie słońca. Byliśmy parę kilometrów od posiołku. Wtedy każde z nas usłyszało długie, przeciągłe wycie wilków. Nikł niby nie zwrócił uwagi, niby nie słyszał. Nie chcieliśmy straszyć siebie nawzajem i zbieraliśmy coraz prędzej. Wycie stawało się coraz
częstsze i głośniejsze. Wilki zbliżały się do nas i otaczały kołem. Strach podskoczył do gardła. Zarzuciliśmy wiązki na głowę. I znowu, jak kiedyś szłam niebezpieczeństwu naprzeciw, za mną Irka i na końcu Franek. Nagle, tego nigdy nie zapomnę, w odległości kilkunastu kroków zobaczyłam w zupełnych już ciemnościach parę fosforyzujących oczu. Stanęliśmy jak wryci. Ze ściśniętego gardła wyszedł szept: w-i-l-k. Wiązki rzuciliśmy na ziemię. Wilk nie ruszał się Wyraźnie rysowała się jego ciemna, nieruchomo siedząca sylwetka. I tylko z boku i z tyłu odezwało się złowróżbne, przeciągłe wycie. Franek krzyknął: „Uciekajcie i krzyczcie z całej siły". Nie trzeba było nam tego mówić dwa razy i ocknęłyśmy się z osłupienia. Gnałyśmy z całych sił w nogach i nie oglądałyśmy się. Franek chwilę odczekał i z gwizdem, jak to chłopcy potrafią na palcach, pognał za nami. Myślę, że wilki zamarły ze zdumienia i chwilowego może strachu. Umilkły. Franek zaś zachował się po bohatersku. Już we trojkę wbiegliśmy na szosę, gdzie pochwyciły nas kochające ramiona naszych mam i ojców. Były łzy, ściskania i opowiadania. Jak to się stało, że byli tam i z taką bronią? Nasi kochani rodzice, widząc, że ściemnia się a nas jeszcze nie ma, zaniepokojeni poszli po radę do gospodarzy. Ci, słysząc od dawna wycie wilków, natychmiast zarządzili alarm i poszli nam na pomoc. Nikt nie miał naturalnie broni palnej. Były widły, łopaty, siekiery. I tak uzbrojeni pospieszyli w naszą stronę. Nasze mamy ze łzami biegły za nimi. Długo potem opowiadano po chatach naszą przygodę, która na szczęście zakończyła się dobrze, a mogło być, jak mówili tubylcy, niewesoło. Długo też pokazywano Franka jako naszego bohatera.” (tamże, s.18)
Kazimierz opowiadał, że zimą omal nie zaginął w stepie, gdy chciał przejść z jednego domu do oddalonego drugiego. Zawieja zwana buranem była taka, że nic nie było widać i jakimś cudem trafił na miejsce. Wiosną 1941 roku Lubimowkę dosięgła powódź, kiedy po stepie w wyniku roztopów rozlały się wody dość zresztą odległej rzeki Irtysz. Mieszkańców Lubimowki ocaliło tylko to, że wieś była położona na niewielkim wzniesieniu. Trudnym zimowym warunkom atmosferycznym towarzyszył głód, bo racje żywnościowe były niewielkie. Mimo zakazu i groźby wywiezienia do obozu pracy zesłańcy z pól kradli zboże z pól i magazynów. Niezależnie od tego stale niedojadali. Brakowało zwłaszcza mięsa. Mimo bardzo ciężkich warunków bytowania w Lubimowce, pierwszą ofiarą śmiertelną było jedno małe polskie dziecko, które zmarło wiosną 1941 roku.
Do czasu wybuchu wojny z Niemcami do Sawickich docierała korespondencja i paczki z Grodna, kierowane przez córkę i siostrę Janinę, więc w Polsce wiedziano do tego czasu, co z nimi się dzieje.
W Lubimowce i okolicach mieszkali ludzie różnych narodowości. A więc miejscowi Kirgizi, Rosjanie, zesłani Niemcy i Polacy. Różnica kulturowa powodowała różne nie oczekiwane sytuacje. O jednej z nich, z udziałem Adolfa Sawickiego, pisze Łupinowiczowa:
„Pewnego dnia oświadczono się o moją rękę. Opiszę to wydarzenie obszerniej. Dzień był
piękny, step kołysał się trawami i pachniał. Lato syberyjskie powoli odchodziło. Stałam przy płocie i tęskniłam za domem, Ojczyzną, koleżankami. Myślałam ze ściśniętym sercem co jest z ojcem, czy żyje? Nagle rozmyślania moje przerwał czyjś głos. Odwróciłam się, za mną stał wąsaty i brodaty Kirgiz. Pozdrowił mnie grzecznie i oświadczył, że obserwuje mnie już od pewnego czasu i że mu się bardzo podobam. Nie bardzo rozumiałam, o co mu chodzi. On ciągnął dalej, prosząc żebym została żoną. Parsknęłam młodym, kpiącym śmiechem. W jego oczach widać było ukrywaną obrazę. Opanował się jednak i tłumaczył mi, że nie prosi dla siebie, chociaż on też nie jest stary, ale dla swego syna. Roztaczał przede mną wizję szczęśliwej przyszłości: nic nie będę musiała robić, tylko pięknie się ubierać w ich ludowe stroje i mężowi czaj (herbatę) gotować i swoją ślicznością życie umilać. Żadnej pracy ani on,
ani jego syn nie pozwolą mi tknąć. Słuchałam i uszom nie wierzyłam, że to poważne oświadczyny. Stary Kirgiz widząc, że się ze mną nie dogada, spytał gdzie jest moja mama i poszedł do naszej izdebki. Od nowa zaczął wyłuszczać cel swojej wizyty. Stałam w drzwiach, siłą wstrzymując się od śmiechu. Przy tej rozmowie był obecny Adolf Sawicki. Dla żartu i pozbycia się Kirgiza wtrącił „to moja marża" (żona). Stary Kirgiz już nie patrzył na mnie ani na mamę tylko zwrócił się do Adolfa ze słowami: „prodaj'" (sprzedaj). Adolf żartował dalej. Kirgiz najpoważniej w świecie pytał o cenę.Adolf żądał dziesięć worków mąki,dziesięć owiec, trzech fur drzewa, tyleż kiziaków. „Drogo!" — powiedział stary. Adolf zauważył, że rozmowa ma jak najbardziej poważny charakter. Kirgiz ciężko westchnął i wyszedł, zerkając w moim kierunku, po czym odjechał do swojej wsi. Naszą rozmowę powtórzyliśmy gospodarzowi. Ten pokiwał głową i przestrzegał przed następstwami, jakie z tego mogą wyniknąć. Tłumaczył, że ten dziki naród nie rozumie żartów i wszystko przyjmuje na serio. Jeżeli dojdzie z synem do porozumienia i przyjedzie z żądaną opłatą, ma prawo siłą zabrać dziewczynę. Zrzedły nam miny. Minęło parę tygodni i zapomnieliśmy o tym mało znaczącym epizodzie, gdy któregoś dnia wpada z nowiną gospodarz: przyjechały wozy naładowane towarem. Kirgiz dopytuje się o mnie i Adolfa. Obie z mamą struchlałyśmy. Życzliwy gospodarz kazał nam cicho siedzieć w
kąteczku, by nie można było nikogo dojrzeć przez małe okienko. Sam zamknął nas na kłódkę
i wyszedł na spotkanie gościa, przynosząc mu smutną nowinę, że nas zabrali do innej miejscowości, na roboty. Długo jeszcze słyszeliśmy beczenie owiec i szczekanie psów. Głos starego Kirgiza zbliżał się, to znów oddalał. Wreszcie gospodarz otworzył nam drzwi ze słowami: „Macie szczęście, uwierzył i odjechał zły i zawiedziony"”.(tamże, s. 17-18)
5. Atbasar.
Ponieważ kołchoz w Lubimowce podupadł, zwłaszcza po powodzi, do tego stopnia, że nie mógł już w żaden sposób wyżywić mieszkańców, to z Atbasaru przyjechał werbowszczik (werbownik), który brał ludzi do pracy w Atbasarze. Rodzina Sawickich znalazła się wśród tych, którzy tam latem 1941 roku wyjechali. Podróż do Atbasaru trwała kilka dni. Atbasar był największym miastem w okolicy. Eugeniusz Lachocki tak charakteryzował ówczesny Atbasar:
„W 1940 roku miasto Atbasar miało około 20 000 mieszkańców. Było to typowe syberyjskie miasto złożone z małych budynków mieszkalnych i nielicznych małych przedsiębiorstw. Droga kolejowa przechodząca przez Atbasar łączyła Kartały ze stolicą rejonu (obłaść), Akmolińsk. Nie było bitych dróg i tylko przetarte przez step piaszczyste trakty łączyły
pobliskie miasteczka i wioski. Okoliczne stepy służyły przez wiele lat jako teren wysyłki niepożądanych elementów dla cara, a później dla rządu komunistycznego.” (Eugeniusz Lachocki, W drodze na Syberię, http://zeslaniec.pl/39/Relacje_z_zeslania.pdf, z książki zatytułowanej Stracone Polesie, wydanej w roku 1993 w Stanach Zjednoczonych).
W pobliżu Atbasarze Sawiccy zamieszkali w baraku z dykty. Pracowali na kolei, w zakładzie Strojpojezd 24 (Budowa kolejowa nr 24). Mieli kartki na żywność, ale racje były głodowe, bo dzienna racja chleba dla pracujących wynosiła 600 gramów, a dla niepracujących 300 gramów. Franciszek i Bolesław zapadli na tzw. kurzą ślepotę. Zdobyta gdzieś zwierzęca wątroba, którą zjedli, pozwoliła wyjść z tej choroby. Łupinowiczowa, która też przeszła tę chorobę, tak ją charakteryzuje: : „Zresztą prawie wszyscy przechodziliśmy tę tak utrudniającą życie chorobę. Wynikająca z braku witamin choroba objawia się tym, że natychmiast po zachodzie słońca traci się wzrok i trwa to aż do wschodu słońca. Zanim zorientowaliśmy się, wiele osób, znajdujących się po zachodzie na stepie, zabłądziło. Pozwolono nam kończyć pracę przed zachodem tak, byśmy zdążyli dojść do baraku. Przydzielono przez jakiś czas po parę deko wątrobianki i to pomogło”.(Skrzywdzeni, s.29)
Poruszanie się w terenie i wyjazdy na dalsze odległości od miasta były ściśle regulowane systemem przepustek, co zresztą dotyczyło nie tylko zesłańców, ale i większości mieszkańców Związku Radzieckiego. Później Sawiccy wyprowadzili się z baraku do miasta. Jak pisze Łupinowiczowa „kupili żarna, z których i my korzystaliśmy. Ciężka to była praca, kamienie ogromne, ale kiedy chce się jeść, to wszystko staje się lekkie. Nieraz pomagali mi Franek lub p. Sawicki”(tamże, s. 29).
Charakterystyczne jest, że zesłańcy znajdowali się pod politycznym nadzorem starszego enkawudzisty, który organizował zebrania propagandowe i wychwalał osiągnięcia Związku Radzieckiego. Przed wybuchem wojny, jak wspominał Kazimierz, na jednym z agitacyjnych zebrań mówił: „My [Związek Radziecki] razem z Niemcami zwyciężymy Anglię i Francję, a później przyjdzie kolej na Stany Zjednoczone”. Czas szybko zweryfikował ten optymizm i butę, ponieważ wkrótce Niemcy napadły na Rosję i politruk ten na zebraniu wygłaszał już tylko stek przekleństw na Niemców.
Kazimierz Sawicki zresztą przez swój porywczy charakter niejednokrotnie naraził się enkawudziście swoimi ironicznymi wypowiedziami albo komentarzami. Potrafił także w jego obecności zaintonować hymn narodowy. Doszło raz nawet do sytuacji, gdy podczas pracy na rusztowaniu, gdy tynkował jakiś budynek, niby to przypadkiem na twarz enkawudzisty kielnią upuścił zaprawę. W swojej relacji mówił, że stosunki pomiędzy nim a enkawudzistą stały się tak napięte, że spodziewał się, iż ten może go wysłać do obozu pracy. Przez parę miesięcy nawet, w obawie przed aresztowaniem, wraz ze swoim kolegą Konstantym Piętką, który także podpadł enkawudziście, nie nocowali w domu i ukrywali się na jakimś opuszczonym lotnisku. Amnestia dla Polaków i możliwość wstąpienia do formującej się armii Andersa oddaliły to niebezpieczeństwo. Enkawudzista – prietsiedatiel (naczelnik) nie mógł ich już w łatwy sposób wysłać do obozu, bo przecież Polacy obozy opuszczali na mocy amnestii. Na dworcu w Atbasarze, gdy Kazimierz znajdował się już w odjeżdżającym pociągu, to nie omieszkał jednak pokazać na odjezdnym stojącemu na peronie enkawudziście obraźliwego gestu. Mówił też, że jednak mimo wszystko ów, podstarzały już politruk zachowywał wobec niego jednak pewną nieurzędową wyrozumiałość, i że temu zawdzięcza to, że nie zginął w obozie pracy.
6. Rozdzielenie się losów i droga do Polski.
Wraz z podpisaniem układu Sikorski – Majski w dniu 30 lipca 1941 roku także do zesłańców z Atbasaru wkroczyła wielka polityka i pojawiła się nadzieja na zmiany. Jesienią 1941 roku Kazimierz i Adolf, oraz wymieniony kolega Konstanty, którzy już byli pełnoletni i mieli ukończone 18 lat, wyruszyli z Atbasaru w poszukiwaniu formujących się polskich oddziałów wojskowych. Z pieczęci pocztowej na liście wysłanym przez Adolfa do Anny Rudawcowej wynika, że znajdowali się oni w styczniu 1942 roku w Samarkandzie. Zarówno z zachowanych listów Adolfa, jak i powojennych relacji Kazimierza wynika, że położenie ich i innych przebywających tam Polaków było tragiczne. We wcześniejszym liście z 19 grudnia 1941 roku Adolf pisze, że przybył z bratem do Samarkandy, gdzie nie widać śladów polskich oddziałów. Przez parę dni tułali się w mieście, gdzie byli bez żadnej pomocy. Adolf pisze o Polakach leżących w błocie i umierających z głodu. Po wojnie o widmie śmierci głodowej w Samarkandzie mówił Kazimierz. Udało im się jednak dostać do jakiegoś sowchozu, w którym otrzymywali 300 gram chleba i wodnistą zupę dziennie. W liście z 27 stycznia 1942 roku Adolf pisze o nadziei wstąpienia do Polskiej Armii, ponieważ przybywają jacyś jej przedstawiciele z Buzułuku.
Ostatecznie bracia Sawiccy dostali się do wojska, gdzie przeszli wojskowe przeszkolenie. Wstąpili do 7 Dywizji Piechoty, która formowała się w miejscowości Kermine, leżącej 150 km na północny zachód od Samarkandy. Warunki żywieniowe jednak były tam takie, że wielu żołnierzy chorowało i umierało. Finał rosyjskiej „przygody” braci Adolfa i Kazimierza był taki, że z Kermine ze swoim oddziałem w sierpniu 1942 przewiezieni zostali do Krasnowodzka, a stąd 13 sierpnia przez Morze Kaspijskie rosyjskim statkiem do irańskiego Pahlevi . Tam zostali odpowiednio wyżywieni i umundurowani. Kazimierz wspominał tę zmianę jako przybycie do całkiem innego, cywilizowanego świata. Po przeszkoleniu w Iraku i Palestynie znaleźli się w Wielkiej Brytanii. Kazimierz trafił do I Dywizji Pancernej generała Maczka, natomiast Adolf do Brygady Spadochronowej generała Sosabowskiego. Kazimierz przeszedł szlak bojowy od Falaise do Niemiec. Pod koniec wojny, 21 kwietnia 1945 roku został ranny (rozerwał się czołg, z czteroosobowej załogi tylko on cudem ocalał) i po długiej rekonwalescencji w angielskim szpitalu w 1946 roku wrócił do Polski. Natomiast Adolf do Polski wrócił dopiero w 1957 roku. Kazimierz w latach 1949 – 51 przebywał w stalinowskim więzieniu jako więzień polityczny. Powodem było wypowiedzenie w gronie kolegów słów „Stalin wróg ludzkości” i donos złożony na UB przez jednego z nich.
Inaczej potoczyły się losy ich brata Franciszka, który w czasie kiedy formowała się armia generała Andersa miał zaledwie 16 lat. Mimo dużej chęci nie mógł z braćmi wyjechać w jej poszukiwaniu. Dopiero w 1943 roku wstąpił do armii generała Berlinga, ukończył szkołę podoficerską w Riazaniu i został skierowany pod Lenino. W Riazaniu uczył się razem z Jaruzelskim, późniejszym generałem. Przebył szlak od Lenino do Berlina w ramach I Dywizji im. Tadeusza Kościuszki. Po wojnie przez pewien czas był komendantem szkoły wojskowej w Kętrzynie, a następnie po ukończeniu akademii wojskowej pracował w Warszawie, gdzie dosłużył się stopnia pułkownika.
Pozostali członkowie rodziny pozostali w Kazachstanie, ale pod koniec wojny przez jakiś czas przebywali w sowchozie im. Kujbyszewa w obwodzie dniepropietrowskim, rejonie czkałowskim na Ukrainie, . Stąd wrócili do Polski w październiku 1945 roku. Kazimierz, kiedy jeszcze po zakończeniu wojny był w Wielkiej Brytanii, poprzez Czerwony Krzyż dowiedział się, że jego rodzina przeżyła i wróciła do Polski, co przyspieszyło jego decyzję o powrocie (planował np. wyjazd na angielska okupację Singapuru).
7. Psychologiczne i egzystencjalne aspekty traumy zesłania.
Przeżycia powyżej pokrótce przedstawione nie mogły pozostać bez śladu fizycznego i psychicznego u członków rodziny Sawickich. Prowadzili bowiem przed wojną w miarę stabilne życie, mimo licznych problemów materialnych. Aresztowanie syna Józefa i wywózka naruszyły radykalnie rodzinny spokój. Utrata dóbr materialnych może nie była tutaj największym problemem, ponieważ byli dość ubodzy. Najgorszym przeżyciem był brak wieści o aresztowanym Józefie i rozdzielenie rodziny, bo troje starszego rodzeństwa pozostało w Polsce. Przykładem skutków wstrząsu psychicznego jakim była wywózka jest to, że ojciec tej rodziny Adam Sawicki osiwiał w ciągu nocy po wyrwaniu jej z domu. Od czerwca 1941 urwały się nawet kontakty listowne.
Życie w stepach Kazachstanu było związane z ciągłą niepewnością dalszego losu. Największym zagrożeniem było permanentne niedożywienie, a często biologiczny wręcz, zagrażający rychłą śmiercią głód. Głód odbił się zwłaszcza na stanie fizycznym najmłodszych dzieci – Bolesława i Heleny. Po wojnie, w dorosłym już życiu, stan ich zdrowia i kondycja fizyczna była gorsza od pozostałego rodzeństwa. Warto podkreślić, że przebywali oni w warunkach zsyłki dwa razy dłużej niż ich starsi bracia, którzy w wojsku, zwłaszcza na Zachodzie, nie narzekali przecież na głód.
Istotne jest jednak to, że cała rodzina przetrwała ciężkie warunki zsyłki i wszyscy (trzej bracia dodatkowo jeszcze po trudach wojny na Zachodzie i Wschodzie) wrócili do Polski.
Niewygody życia w ekstremalnych warunkach, nieustanne stawianie czoła niebezpieczeństwom, życie niejako na krawędzi – zahartowało ich i po wojnie wszyscy prowadzili spartański tryb życia, nie przywiązując specjalnej wagi do gromadzenia dóbr materialnych, nawet jeśli, jak Franciszek, posiadali wysoki status społeczny. Trudy zsyłki znosili chyba lepiej niż zesłańcy z rodzin inteligenckich, ponieważ przed wojną w domu się nie przelewało.
Znamienne, że pobyt na zesłaniu spowodował, że przesiąkli elementami rosyjsko - sowieckiej obyczajowości i ludowej kultury. Rosyjskie słownictwo, czasami to niecenzuralne, a także skłonność do mocnego alkoholu i śpiewanie rosyjskich pieśni – stanowiło to pewien styl życia rodzeństwa. Zbiorowy śpiew jest mocno zakorzenionym w Rosji zwyczajem. W trudnych warunkach ludzie jednoczą się poprzez wspólny śpiew, aby dodać sobie otuchy. O ile jednak na Zachodzie zwraca się większą uwagę na to, aby śpiewać w ustalonych zwyczajem dniach czy porach, to na Wschodzie śpiew czy taniec pojawia się w często nieoczekiwanych sytuacjach. W Kazachstanie członkowie rodziny Sawickich śpiewali polskie pieśni patriotyczne i religijne, dużą rolę odgrywały tu także teksty układane przez poetkę Annę Rudawcową, śpiewane do znanych melodii. Natomiast po wojnie, w czasie rodzinnych „zjazdów” podczas świąt czy innych ważnych dla rodziny okazji – w repertuarze nawet przeważały pieśni i piosenki rosyjskie. Kazimierz, który miał mocny, melodyjny głos śpiewał je nawet po nocach.
Krytyka rosyjskiego komunizmu łączyła się u nich z przyswojeniem pewnych zachowań charakterystycznych dla rosyjskiego stylu życia – ludyczności i towarzyskości, a także krytyczności w ocenach. Można też mówić o pewnym maksymalizmie w postrzeganiu zjawisk społecznych i ich ocenach. Kazimierz po wojnie nie ukrywał swojego negatywnego stosunku do komunizmu i to zresztą było przyczyną wspomnianego uwięzienia w czasach stalinowskich. Ale już przed wojną robotnicza rodzina Sawickich była odporna na agitację komunistycznych agitatorów w Grodnie, którzy wychwalali Związek Radziecki i rzekomo panujący tam dobrobyt. Jest to dobry przykład do potwierdzenia tezy, że tak zwana klasa robotnicza, o której tyle perorowali komunistyczni przywódcy, tak naprawdę nie była zainteresowana tego typu ideologią i łatwo wyczuwała jej fałsz. Dlatego nie byli aż tak zaskoczeni realiami, które tam zobaczyli. Znamienne jest, że Kazimierz, który brał udział w
wojnie z Niemcami na Zachodzie, nie żywił jakiejś nienawiści do nich, ale swoją krytykę kierował przede wszystkim pod adresem Rosjan, z tym, że chodziło tu głównie o funkcjonariuszy i przedstawicieli władzy radzieckiej, których napotkał na swojej drodze.
Gwałtowność w reakcjach, emocjonalizm, przesadny często krytycyzm – to styl zachowań wyniesiony niewątpliwie ze zsyłki. Z drugiej jednak strony charakterystyczne dla ludzi, którzy byli w Kazachstanie skazani na wyłącznie poleganie na sobie w małej grupie, było już po powrocie do Polski zainteresowanie członków rodziny samymi sobą, ale i nie mniejsze zainteresowanie aktualnie żyjącymi współtowarzyszami niedoli z Kazachstanu. Nawiązywano kontakty listowne, odwiedzano się, jedni dopytywali o drugich.
Trudno powiedzieć, żeby Sawiccy obnosili się ze swoim przeszłym cierpieniem zesłańców. W większym chyba stopniu starali się opisać nieludzki charakter tamtych czasów i to, jakie kroki podejmowali, aby przetrwać. Po wojnie byli wyczuleni na zjawiska krzywdy o charakterze społecznym czy poniżania ludzi przez system. Starali się przy tym w przekazie pokoleniowym, dla swoich dzieci pokazać zło tamtej epoki. Kazimierz, na przykład, swoim dzieciom niejednokrotnie mówił o tym jak silnym doświadczeniem egzystencjalnym jest głód i czym w istocie jest posiadanie i smak chleba.
Innym ważnym rysem w powojennych zachowaniach Sawickich jest znaczące osłabienie religijności (rodzice, Helena), ateizm jawnie głoszony (Franciszek, Bolesław), a nawet wojujący ateizm (Adolf, Kazimierz). Przede wszystkim jako powód utraty wiary podawano ekstremalność przeżyć i pytanie, jak Bóg mógł do tego dopuścić. Był to więc pewien rodzaj nieustannego wadzenia się z Bogiem. Przed wojną rodzina aktywnie uczestniczyła w życiu religijnym. Pisałem już o religijności Józefa, ale także Franciszek był ministrantem. Przykład tej rodziny pokazuje w jak radykalny sposób przeżycia deportacji i wojny wpłynąć mogą negatywnie na postawy areligijne i ateistyczne.
8. Końcowa refleksja.
Przedstawiłem losy jednej, zupełnie przeciętnej polskiej rodziny. Pokazują one, w jaki sposób wydarzenia o skali międzynarodowej i światowej mogą zmienić całkowicie bieg życia takiej rodziny. Ludzie, którzy w krótkim czasie znaleźli się w całkiem innej rzeczywistości, musieli do niej się przystosować i spędzić w niej dość długi okres czasu. Często o kolejach ich losu decydował przypadek i szczęście. Ale ważna była też wewnętrzna spoistość rodziny i więzy przyjaźni z innymi zesłańcami. Podkreślić też należy jej nastawienie patriotyczne i
kultywowanie polskich zwyczajów na wygnaniu. Nie zgodzili się też na przyjęcie obywatelstwa rosyjskiego, co uniemożliwiłoby powrót do Kraju. Zachowali godność i tożsamość.
Dzisiaj nie żyje już nikt z przedstawionych tu członków rodziny Sawickich. Pozostała tylko pamięć u dzieci i wnuków. Czas zaciera ślady tamtych wydarzeń. Spoglądamy na nie z historycznego dystansu. Przybliżenie przeżyć jednej rodziny pozwala ujrzeć ludzi, którzy byli postaciami nie historycznej i naukowej statystyki, ale kimś z krwi i kości, kto przeżywał, cierpiał, miał nadzieję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz